You are currently viewing Czy z dzieckiem „się da”?

Czy z dzieckiem „się da”?

Zapraszamy Was dziś do przeczytania zwierzeń Moni, naszej biurowej asystentki, turystki, wspinaczki i podróżniczki, która po urodzeniu dziecka musiała trochę uporządkować priorytety. Jak jej poszło?

 

Kobieto-turystko! Kobieto-matko!

Chcę dzisiaj podzielić się z Tobą bardzo osobistą historią i mam nadzieję, że zdejmie ona z Twoich barków trochę ciężaru.

Byłam mamą naprawdę płaczliwego niemowlaka. Moja córka płakała dużo, głośno i często. Najlepiej czuła się w domu, na moich rękach – wtedy płakała nieco mniej. Piętnastominutowy spacer wkoło osiedla był dla nas obu drogą przez mękę. Prysznic brałam w akompaniamencie rozpaczliwych krzyków córki, noszonej przez bezradnego męża. Wychodząc na zakupy i zostawiając córkę pod czułą opieką babci, wiedziałam, że będzie płakać cały czas, mimo że fizycznie nie stanie się jej żadna krzywda.

Po wyeliminowaniu wszystkich medycznych powodów, odwiedzeniu wielu lekarzy, fizjoterapeutów, osteopatów i wyczerpaniu możliwości pozostało mi jedno – pogodzić się z tym, że mam wysoko wrażliwe dziecko, które potrzebuje przede wszystkim mojej bliskości i świętego spokoju.

Jak się czułam ja-włóczęga, ja-turystka? Łagodnie mówiąc – nie najlepiej. Bujając na rękach i w chuście moją wymarzoną, wyczekaną córeczkę tęskniłam za podróżami, za górami, za wspinaczką, za innym rodzajem zmęczenia, niż to macierzyńskie wyczerpanie. Przypominałam sobie te wszystkie zdjęcia z instagrama, gdzie szeroko uśmiechnięte mamy wnoszą w nosidłach na górskie szczyty jeszcze szerzej uśmiechnięte dzieci .

Czułam się oszukana, jakkolwiek śmiesznie by to nie brzmiało. Przecież dziecko miało być ciekawe świata, noszone w chuście nie płakać, w lesie się uspokajać…

Pamiętam, jak w chwili kryzysu powiedziałam kiedyś do męża „Tęsknię za naszym życiem.” On odpowiedział „To jest teraz nasze życie.” To krótkie, bardzo rzeczowe zdanie otworzyło mi oczy na fakt, że muszę dostosować się do nowych okoliczności, a nie próbować nagiąć dziecko z jego temperamentem do mojej wizji rodzinnego spędzania czasu. Musiałam traktować potrzeby Zosi bardziej priorytetowo, niż moje, bo ona sama nie była w stanie ich zaspokoić. To było moje zadanie.

Bardzo, bardzo powoli poukładałam sobie w głowie to, że skończyły się spontaniczne podróże, nocowanie pod namiotem na dziko i wracanie do domu tylko po to, żeby się umyć i przepakować plecak. Wszystkie podniosłe teksty, że „szczęśliwa mama to szczęśliwe dziecko” u nas nie działały. Wychodząc na trening wspinaczkowy słyszałam w wyobraźni jej płacz i nie byłam szczęśliwa. Na kilka długich miesięcy skupiłam się na córce. I na przetrwaniu.

 

Gdy Zośka miała nieco ponad pół roku, moja przyjaciółka wychodziła za mąż. Wieczór panieński w górskiej chatce bez prądu zapowiadał się cudownie, ale nie dla mnie. Nie widziałam cienia możliwości na zostawienie półrocznej, karmionej piersią córki na cały dzień i całą noc. Prawdopodobnie płakałaby do utraty tchu, a ja zamiast bawić się w gronie koleżanek obgryzłabym wszystkie paznokcie ze stresu. Te u stóp też 😉

W dniu wyjazdu postanowiłam spotkać się z Panną Młodą, osobiście złożyć jej życzenia i wrócić do domu. Jak się domyślacie… nic z tego nie wyszło.

„Jeżeli ceną za Twoją obecność na moim wieczorze panieńskim jest też obecność płaczącego dziecka, to ja jestem na to gotowa. Będzie tam stado bab, z czego połowa to matki. Wszystkie ci pomożemy.”  

Czy można odmówić po usłyszeniu takich słów? Dostałam uprzejmą godzinkę na spakowanie plecaka i dziecka. Bardzo się bałam, ale wiedziałam, że to jest dobry moment.

Zośka uprzejmie przespała całą podróż samochodem. Kiedy motałam ją w chustę na leśnym parkingu u początku szlaku, niemal jednocześnie trzy koleżanki zaproponowały mi poniesienie plecaka. A kiedy w połowie drogi rozwiązał mi się but i nie mogłam się schylić, to tego buta mi po prostu zawiązano – „Daj spokój, będzie szybciej”. Ten niezbyt długi spacer do górskiej chaty porządnie przewietrzył mi głowię.

Zośka w ramionach nowej cioci

Na miejscu było już tylko lepiej. Co chwilę pojawiały się jakieś ręce, chętne do potrzymania Zośki, albo kolana, chętne do pobujania jej. Ktoś zrobił mi kanapkę, ktoś inny podał wodę. Kiedy szłam do toalety, a Zośka zaczynała płakać na rękach u którejś z cioć, słyszałam uspokajające słowa i totalny luz w głosie. Bo dla dziewczyn to, że dziecko płacze, było normalne! Ich reakcje, tak różne od tego, z czym spotykałam się na co dzień, uświadomiły mi, że ze mną i moją córką jest wszystko w porządku!

Zośka pod opieką kolejnej cioci

Okazało się, że mogłam odpocząć, przebywając z niemowlakiem w górskiej, prymitywnej chatce, ze stromymi schodami, pełną drzazg podłogą i brakiem jakichkolwiek udogodnień.

Wieczorem śpiewałyśmy przy ognisku. Spędzałam wieczór poza domem po raz pierwszy od naprawdę dawna. Parzyłam w gwiazdy, a Zosia zasypiała spokojnie na moich kolanach.

Nawet teraz, trzy lata później, mam łzy w oczach, gdy myślę o tamtym rozgwieżdżonym niebie.

Dziewczyny szykują jedzenie, ja odpoczywam z Zosią przed chatką

Ten wyjazd uświadomił mi, jak ważne są dla mnie góry, ale przede wszystkim – jak ważne jest otaczanie się życzliwymi kobietami. Ich spokój udzielił się mnie, a mój – mojej córce. Uświadomiłam sobie, że DAMY RADĘ jakoś pogodzić te nasze potrzeby…

 

 

Dodaj komentarz